Miałam ogromne oczekiwania co do tej dramy. Historyczna, melodramat i do tego Lee Jun Ho w głównej roli. Pomyślałam, że to musi być coś naprawdę dobrego i nie mogłam się doczekać, aż obejrzę tę dramę. Na początku miałam czekać na wszystkie odcinki, ale koniec końców oglądałam na bieżąco. Intuicja i przeczucie mnie i tym razem nie oszukały. The Red Sleeve Cuff skradło moje serce.
Zdecydowanie można zaliczyć tę dramę gatunkowo do melodramatów. Nie brakuje tu wesołych akcentów i trzymających w napięciu sytuacji, jednak w głównej mierze przeważa tutaj ta dramatyczna część. W główne role wcielili się m. in. wspomniany już wcześniej przeze mnie Lee Jun Ho, Lee Se Young, Kang Hoon i Lee Deok Hwa.
Akcja dzieje się w XVIII-wiecznym Joseon. Młoda służka Sung Deok Im od dziecka pracuje na dworze królewskim, w pałacu księcia koronnego Yi Sana. Pierwszy raz spotykają się jako dzieci, a następnie już jako młodzi dorośli wpadają na siebie w pałacowej bibliotece. To spotkanie po latach daje początek ciekawej relacji.
Pierwsze, co przykuło moją uwagę w tej dramie to sposób, w jaki została poprowadzona fabuła i jak zostały napisane postaci. Zwykle w tego typu dramach, gdzie akcja ma miejsce w okresie panowania królów, widziałam powielane schematy. Król, który nie do końca wie, co się wokół niego dzieje, posłowie i doradcy, którzy kontrolują każdy ruch władcy, trzymają go na smyczy. Tutaj mamy króla tyrana, który jest o tyle ciekawą postacią, że naprawdę ciężko było przewidzieć, co zrobi. Jego nastroje były zmienne, niczym pogoda w górach. Książe Yi San, w odróżnieniu od innych znanych mi "dramowych" książąt, wykazywał się ogromną rozwagą i trzeźwością umysłu, ale też dobrym sercem. Podejmował własne decyzje, nie pozwalał sobą manipulować. Miał na względzie dobro poddanych, co uczyniło go później dobrym władcą. Rolę manipulatorek zaś przejęły tutaj damy dworu, co było dla mnie czymś zupełnie nowym. Kobiety zdecydowanie przejęły stery w tej dramie.
Skoro mowa o kobietach, poznajemy tutaj zarówno silne, dominujące osobowości, jak i te skromniejsze, niewychylające się przed szereg. Wcześniej wspomniałam o damach dworu, które wręcz zdominowały pałac i stały się jednym z filarów fabuły. Pozornie wypełniały polecenia rodziny królewskiej, służyły jej z oddaniem. W prawdzie jednak były bardziej wpływowe, niż niejeden wysoko postawiony oficjel. Swoimi czynami były zdolne odwrócić bieg historii, były cichymi agentkami, małymi wielkimi bohaterkami, powierniczkami sekretów, obserwatorkami, bratnimi duszami, ale też były też przepełnione żądzą władzy. Same chciały sobie wybrać pana, któremu będą służyć. W tym celu uciekały się do podstępów i zamachów. Część z nich była wyszkolona w zakresie sztuk walki, co też może być nowym elementem w tego typu dramach, choć coraz częściej się widzi wojowniczki na ekranach. Nie możemy też zapomnieć o reprezentantkach rodziny królewskiej. Młoda królowa, która jako druga żona króla była obiektem drwin ze strony księżniczki, osamotniona, bez nikogo, kto byłby dla niej duchowym wsparciem. Mimo to, była bardzo dzielną i silną kobietą.
Sama główna bohaterka także wyłamuje się z powszechnego schematu damy dworu, która chodzi ze spuszczoną głową na paluszkach i stara się trzymać w cieniu. Deok Im jest żywiołowa, pełna radości i fantazji. Zna swoją wartość, jest także odważna i niezależna, można też pokusić się o określenie "zuchwała". Gdy otrzymuje propozycję zostania królewską konkubina, staje przed życiowym dylematem. Życie u boku ukochanego z pozoru wydaje się być spełnieniem marzeń. Rzeczywistość jednak jest już inna. Z chwilą przyjęcia propozycji, zyskałaby między innymi wyższy status, jednak straciłaby wolność i niezależność, którą miała będąc damą dworu i którą tak bardzo sobie ceniła. Pałac stałby się więzieniem. Deok Im nigdy nie marzyła o bogactwie czy byciu kobietą władcy. Chciała za to wiernie służyć swojemu panu.
Skupmy się przez chwilę na Deok Im i Sanie jako parze. Przez całą dramę byliśmy świadkami, jak z małego ziarenka kiełkuje piękna relacja. W małych gestach, spojrzeniach i rozmowach czuć było chemię między tym dwojgiem, mimo że takich typowo romantycznych scen nie było zbyt wiele. Dopiero w drugiej połowie mogliśmy podziwiać większy wylew uczuć. San zakochał się w swojej dwórce od pierwszego wejrzenia i do tego szczerze. Szanował jej decyzje, nie chciał siłą zmuszać jej do niczego. Czekał na odpowiednią chwilę. Ucztą dla oka był dla mnie widok szczęśliwego, zakochanego księcia. Jestem absolutnie pewna, że gdyby mógł, przychyliłby jej nieba. Czy można to samo powiedzieć o Deok Im? Z pewnością darzyła Sana uczuciem, ale odnoszę wrażenie, że siebie kochała bardziej niż jego. Jak jej troska o przyjaciół czy chęć bycia niezależną i wolną jest dla mnie zrozumiała, tak odnoszę wrażenie że w pewnym momencie wyewoluowała ona w egoizm. A może od samego początku tak było? Deok Im zachowywała się, jakby za karę żyła z Sanem, wpędzając go w poczucie winy, choć to była jej decyzja, by przy nim zostać jako konkubina. Miała wybór i go dokonała. Pretensje mogła mieć tylko do siebie. Bardzo mnie rozczarowała na koniec swoim zachowaniem. Trzymanie swych prawdziwych uczuć w tajemnicy oraz gorzkie, bolesne słowa, które nie były prawdą, wypowiedziane do Sana przed odejściem były nie aktem zuchwalstwa, jak to sama Deok Im określiła, a aktem czystego egoizmu. Nie pomyślała, że dla Sana też ta cała sytuacja była trudna, że jemu też może być ciężko. Ważne było to, że jej było źle.
Na koniec chciałabym zatrzymać się przy samym zakończeniu. Po maratonie płaczu i bolesnych wydarzeń staje się coś nieoczekiwanego. San zasypia w swoim łóżku, a nam ukazuje się scena, którą już widzieliśmy wcześniej, jakby jej alternatywna wersja. Król budzi się w przerażeniu ze snu. Obok niego jest Deok Im, uśmiecha się do niego. Mamy tutaj dwie opcje interpretacji zakończenia. Pierwsza: San umiera i w drodze na tamten świat wraca do momentu, w którym był naprawdę szczęśliwy u boku miłości swego życia. Jest to dość prawdopodobne, gdyż cała scena była moim zdaniem zbyt utopijna, zbyt idealna jak na coś, co mogłoby się wydarzyć w rzeczywistości. Druga to sytuacja, gdzie wszystko czego byliśmy świadkami było jedynie snem Sana, co by tłumaczyło jego strach po przebudzeniu. Gdyby potraktować sen jako przepowiednię, mógłby on podjąć inne decyzje, zrobić wszystko, by ocalić rodzinę. Twórcy pozostawiają nas w niepewności i pozwalają nam samym zdecydować, jak zinterpretujemy zakończenie. Sama postanowiłam stanąć gdzieś pośrodku i nie upierać się przy jednej, konkretnej opcji. Lubię zostawić sobie pole do rozmyślań. Technicznie jednak mam się do czego przyczepić. Cały ostatni odcinek był moim zdaniem przeładowany różnymi elementami fabuły, które pojawiały się rzutem na taśmę, nagle i znikąd. Równie szybko się one ucinały, bez wyjaśnienia. Wyglądało to tak, jakby twórcy chcieli wcisnąć w odcinek jak najwięcej, byle by się coś działo i byle by było co pokazać w telewizji. Można było rozwinąć dwa czy trzy wątki i zamknąć fabułę w krótszym odcinku, a już najlepiej w standardowym wymiarze 16 odcinków. Ten końcowy chaos mocno odbił się na mojej końcowej ocenie.
Podsumowując, drama jest jedną z lepszych, jakie widziałam z tego gatunku. Zdecydowanie z typu tych, które mają skłaniać do przemyśleń i chwytają fabułą za serce. Myślę, że spodoba się fanom dram historycznych oraz melodramatów. Jeśli oglądaliście i lubicie Moon Lovers, jest szansa, że i The Red Sleeve Cuff Wam przypadnie do gustu. Ja polecam całym sercem!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz